Budowa biznesu, który swoje relacje z klientami opiera nie tylko na zależnościach handlowych, to wyzwanie przed którymi staje dziś każdy przedsiębiorca. O tym jak radzi sobie z tym warszawski KIM, oraz o historii firmy, która w tym roku świętuje 30-lecie, opowiada jej założyciel i prezes Zygmunt Jakub Krosnowski.
Ja nie mogłem popełnić błędu na starcie - musiałem mieć najlepszych. Na szczęście tak jak my wszyscy, oni też z czasem podnosili poziom swoich produktów. Dzięki tym wizytom, gdy dzwoniłem potem do dostawców, od razu słyszałem pełne zachwytu „Słucham ciebie, co mamy dostarczyć”. Ale wtedy na nadmiar materiałów liczyć jeszcze nie można było.
- Bartycka była rozgrzebana. Jakie warunki panowały u Państwa?
Straszne. Jak po tajfunie, tutaj nie można było nawet wejść suchą nogą! Poprosiłem wówczas znajomego, jednego z największych producentów farb i lakierów w Polsce, o pomoc. Potrzebowałem inwestora - czułem, że muszę szybko rozwijać firmę, bo konkurencji była masa, duzi gracze jeszcze mnie dzięki Bogu nie dostrzegali, ale byli czujni.
-Pomógł?
Przyjechał. Nawet nie wszedł na plac, tylko spojrzał na te ruiny – powyrywane drzwi, dziurawe dachy, powybijane szyby. Pamiętam tę scenę: po placu chodziły dwa bażanty i pomykał zając. Usłyszałem tylko: „Kuba nie wejdę w to. Tu trzeba półtora miliona dolarów wydać, żeby wejść suchą nogą, a co dopiero kupić materiały i handlować". Płakać mi się chciało, bo zostałem praktycznie sam a przecież jak większość wówczas raczkujących polskich firm rzemieślniczych nie miałem wystarczających finansów, żeby szybko nadrabiać stracony przez lata dystans do zachodniej już pojawiającej się w wielu miejscach zachodniej konkurencji .
Ale zakasaliśmy rękawy i powoli zaczęliśmy sobie jakoś radzić. Utwardziliśmy plac, a o jedyną paletę jaką mieliśmy trzeba było nie lada boje toczyć z kolegami. Towar deficytowy – zwykła paleta, a jakże ważna w tamtych czasach. Cudem zdobyliśmy jakiś wózek widłowy. Wyciągnąłem z firmy wykonawczej Pana Władka, który był bardzo dobrze zorganizowanym człowiekiem, mającym duże doświadczenie w budownictwie. Wtedy mogłem poświęcić się innym zadaniom, bo on opiekował się tym co się działo tutaj na placu. Jako jedni z pierwszych mieliśmy tu komputer, bo było dla mnie jasne, że tych produktów będzie cała masa i nie da rady prowadzić dłużej papierowej ewidencji jak na komunistycznych, istniejących jeszcze wówczas bazach materiałowych
- Czym się kierowaliście dobierając asortyment w ofercie?
Swoją filozofię działania nazwałem wówczas „strategią stonogi". Bo choć już wówczas zdawałem sobie sprawę, że nadchodzi czas specjalizacji, to nie mogliśmy mieć tylko jednego rodzaju asortymentu. Widziałem potrzebę kompleksowej obsługi w jednym miejscu i wiedziałem, że kiedyś przyjdzie bardzo duża konkurencja, a wtedy z jednym producentem chemii czy baterii w ofercie, będzie mi łatwo podciąć tę jedyną nogę. Oczywiście wybór była bardzo trudny, bo zmuszał do opanowania bardzo szerokiej wiedzy towarowej i nie tylko.
- Mówił Pan, że Bartycka była takim centrum gdzie pojawiało się wszystko, co nowe. Pewnie dzięki temu łatwiej było trzymać rękę na pulsie?
Bartycka była takim miejscem, gdzie zawsze docierały pierwsze nowinki. Tu przychodziło całe społeczeństwo warszawskie i okoliczne, myślę że zjeżdżała się tu cała Polska żeby się uczyć tego, co w budownictwie się dzieje, bo po prostu innego miejsca nie było o tak dużym skupisku firm handlowych.
- « Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- Następna »